Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bez czucia. Do takich ostateczności nie doszli Aissauczykowie, których widziałem w Tangierze, i zdaje mi się, że w ogóle nie często i nie wielu do nich dochodzi; jednak już i to com widział było wystarczające, aby pozostawić mi w duszy niezatarte wrażenie.
Minister belgijski, którego dom znajduje się na głównéj ulicy, zaprosił nas na swój taras, abyśmy z niego mogli przyglądać się Aissauczykom przeciągającym tamtędy do meczetu. Wejść mieli do miasta o dziesiątéj przez bramę Soc di Barra. Na godzinę przedtém ulica już była pełna ludu, a białe tarasy domów, na których stało mnóstwo żydówek i maurytanek w różnobarwnych, jaskrawych strojach, wyglądały jak kosze z kwiatami. Za nadejściem dziesiątéj oczy wszystkich zwróciły się w stronę bramy, a w kilka minut potém na końcu ulicy ukazali się pierwsi gońce nadciągającéj tłuszczy. Ulica była już tak przepełniona, że Aissauczykowie z początku tworzyli jednę całość z widzami. Przez kilka chwil piérwszych widziałem tylko falującą masę głów zakapturzonych, pośród których ukazywało się i nikło na przemiany kilka głów innych, odkrytych, zdających się należeć do bijących się ludzi. Ponad głowami powiewało kilka chorągwi. Od czasu do czasu rozlegał się okrzyk wydobywający się z wielu piersi. Tłum zwolna posuwał się naprzód. Stopniowo, w ruchu wszystkich tych głów, zdało mi się że dostrzegam pewien porządek. Pierwsze głowy, to jest najbliższe, tworzyły