Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mu żołniérzy poselstw w ich jaskrawych czerwonych kaftanach, parę czarnych cylindrów, parę parasolików żon europejskich konsulów; uwijali się tam również nasi dwaj malarze Bisco i Ussi z albumami i ołówkami w ręku; daléj za tłumem rozścielał się Tangier, za Tangierem morze. Huk strzałów, wrzaski żołniérzy konnicy, dzwoneczki przekupniów wody, wesołe okrzyki kobiót, dźwięki piszczałek, trąbek, bębenków, wszystko to razem tworzyło wrzawę niesłychaną, która dodawała jeszcze dzikości temu niezwykłemu obrazowi, zalanemu olśniewającém światłem południa.
Moja wielka ciekawość ciągnęła mnie jednocześnie w dziesięć miejsc conajmniéj. Lecz okrzyk zachwytu. wydobywający się z gromadki kobiét arabskich, kazał mi najprzód biedź w stronę popisującéj się konnicy. Ujrzałem dwunastu żołniérzy, wysokich, w śpiczastych fezach, białych płaszczach i w kaftanach pomarańczowych, niebieskich i czerwonych a pośród nich odznaczającego się niemal kobiécą wytwornością w ubraniu, młodego chłopca, syna gubernatora Rifu. Stawali wszyscy w szeregu pod murami miasta, a na znak dany ręką przez syna gubernatora, który znajdował się w środku, razem z miejsca puszczali się cwałem. W pierwszéj chwili, w biegu koni dawał się dostrzegać pewien nieporządek, pewne wahanie się; lecz wkrótce szereg się wyrównywał, i niby jeden potwór olbrzymi, stubarwny, o dwunastu głowach, pędził już naprzód jak wicher. Wówczas jeźdźcy, przykuci do siodeł, z czołem wzniesioném, z płaszczem