Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

herbaty, niezmiernie słodkiej i pachnącej miętą. Pomiędzy jedną a drugą filiżanką głaskaliśmy po kolei ogoloną główkę i warkoczyk pięknego czteroletniego chłopczyka, najmłodszego braciszka Mahometa, który tymczasem liczył nasze palce w celu przekonania się czy ich mamy po pięć na każdém ręku jak wszyscy prawowierni mahometanie. Po wypiciu herbaty zasiedliśmy do stołu. Gospodarz, na nasze prośby, usiadł również, aby nam towarzystwa dotrzymać, i zaczęto roznosić potrawy arabskie, których byliśmy tak bardzo ciekawi. Z najlepszą otuchą skosztowałem piérwszéj. O, wielkie nieba! Moją pierwszą myślą, gdym jéj smak poczuł, było rzucić się wściekle na kucharza. Jestem prawie pewny, iż wszystkie te skrzywienia i skurczenia, które mogą się zjawić na twarzy człowieka podczas niespodzianego napadu kolki, albo na wieść o bankructwie jego bankiera, musiały się odbić na mojéj twarzy. W jednéj chwili zrozumiałem, że ludzie, którzy tak jedzą, muszą koniecznie wierzyć w innego Boga i w inny sposób życie pojmować. Nie potrafiłbym inaczéj wyrazić tego: com uczuwał wówczas, jak tylko porównywając siebie do takiego nieszczęśliwego człowieka, któremuby rozkazano spożyć zawartość wszystkich słojów i słoiczków w sklepie perukarza. Czułem smak pomady, cold-cream’u, mydła, maści przeróżnych, farb, kosmetyków, słowem wszystkiego tego, co najmniéj jest odpowiednie do przechodzenia przez usta ludzkie. Za każdą potrawą zamienialiśmy z sobą pełne przerażenia i zdziwienia spojrzenia. To, z czego potrawy były przyrządzone: