Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bogate materye ciemno czerwonéj barwy, z zarzuconą na nie białą, koronkową zasłoną; podłogę pokrywały miękkie kobierce z Rabat, ściany, gobeliny żółte i czerwone, a pomiędzy łóżkami wisiała odzież kobieca: staniki, spódniczki, spodenki, jakieś ubrania dziwnego kroju, tych wszystkich barw i odcieni, które tylko wspaniały ogród kwiatowy może przedstawiać w lecie, z wełny, z jedwabiu, z aksamitu, naszywane galonami i usiane złotemi i srebrnemi gwiazdkami; cała wyprawa lalki królewskiego dziecka; słowem widok zdolny przyprawić o utratę zmysłów choreografa i o śmierć z zazdrości każdą aktorkę. Ztamtąd przeszliśmy do jadalnego pokoju. I tu również kobierce, gobeliny, kwiaty, wielkie świeczniki ustawione na podłodze, materacyki i poduszki barw najrozmaitszych, porozkładane wzdłuż ścian a również dwa łóżka przybrane z wielkim przepychem, bo to był pokój sypialny gospodarza. Nieopodal jednego z łóżek był przygotowany stół do obiadu, wbrew zwyczajowi arabów, którzy stawiają półmiski na ziemi i jedząc, obywają się bez nożów i widelców. Na stole, błyszczał już zdaleka, jakby na przekorę Prorokowi, wspaniały wieniec butelek, których przeznaczeniem było przypominać nam ciągle śród gastronomicznych rozkoszy maurytańskiéj uczty, że jesteśmy chrześcianami. Nim zasiąść do stołu, usiedliśmy najprzód na kobiercach ze skrzyżowanemi nogami, do koła sekretarza gospodarza domu, pięknego maura w zawoju, który w naszych oczach przyrządził herbatę i każdemu z nas, jak chciał miéć zwyczaj, kazał wypić jedne po drugiéj trzy filiżanki