Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciela do Gibraltaru, o statku, który do portu zawinął, o złodziejstwie popełnioném wczoraj, słowem o rozmaitych nowinach i plotkach; lub stojąc całemi godzinami na placu, patrzał Bóg wie gdzie i myślał Bóg wie o czém. Z osobą tego ślicznego próżniaka wiąże się wspomnienie piérwszego maurytańskiego domu, którego próg przestąpiłem, i piérwszego arabskiego obiadu, którego odważyłem się zakosztować. Pewnego dnia ojciec Mahometa zaprosił nas na obiad. Tego właśnie życzyliśmy sobie od dawna. Późno wieczorem, w towarzystwie tłumacza, który nam drogę wskazywał, i czterech żołniérzy poselstwa, przeszedłszy przez kilka ciemnych uliczek znaleźliśmy się przed bramą pokrytą arabeskami, któréj podwoje, za naszém zbliżeniem się, rozwarły się jakby za pomocą czarów: i, po przebyciu białéj, nagej stancyjki, stanęliśmy nareszcie w samém sercu domu. To, co nas zaraz uderzyło na wstępie był wielki ruch snujących się ludzi, światło jakieś niezwykłe i zadziwiający przepych barw. Na nasze spotkanie podążyli: gospodarz domu, jego syn i krewni w olbrzymich białych zawojach: za nimi ukazywali się zakapturzeni słudzy; daléj z ciemnych kątków i z poza drzwi wychylały się twarze zdziwione kobiét i dzieci. Jednak pomimo tylu ludzi i takiego ruchu, panowała tu wielka cisza. Sądziłem, że znajduję się w jakiéjś sali: podniosłem oczy i ujrzałem gwiazdy. Byliśmy na dziedzińcu. Dom ten, jak i wszystkie w ogóle maurytańskie domy, był małym, czworokątnym budynkiem, z dziedzińcem w środku, po którego obu bokach znajdowały się dwa po-