Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nego ze swych nieprzyjaciół, przychodził codzień prawie do poselstwa włoskiego, które go wzięło w swoją opiekę, błagając z wylękłą twarzą pomocy ministra. Mahomet ten mówił trochę po hiszpańsku (z maurytańska wprawdzie, to jest tak, iż słowa używał zawsze w trybie bezokolicznym), i dzięki temu mógł zabrać bliższą znajomość z mymi towarzyszami. Przed kilku dniami ożenił się, albo raczéj ożenił go ojciec, dla tego aby się ustatkował, i w tym celu wybrał mu na żonę piętnastoletnią dziewczynkę, niemniéj piękną od niego. Lecz stan święty małżeński, o ile się zdaje, nie bardzo go odmienił. Mahomet i po ślubie pozostał, jak go nazywaliśmy, maurem przyszłości; co znaczy, iż lubił sobie ukradkiem wychylić parę kieliszków wina, nie gardził dobrem cygarkiem, garnął się do europejczyków, marzył o podróży do Hiszpanii a w Tangierze nudził się śmiertelnie. To zaś co go szczególniéj teraz do poselstwa ciągnęło było gorące pragnienie otrzymania, przy naszéj pomocy, pozwolenia przyłączenia się do karawany i udania się z nią do Fezu, téj wielkiéj metropolii, tej Romy maurytańczyków, któréj, choć śnił o niéj od dziecka, dotychczas jeszcze nie widział. W tym to więc celu nie szczędził nam ukłonów, uśmiéchów i uściśnień dłoni, a czynił to wszystko z takim wdziękiem, z taką jakąś swobodą i serdecznością, że potrafiłby podbić serca całego sułtańskiego haremu. Podobnie jak wszyscy niemal młodzi maurowie jego stanu, zabijał czas wałęsając się bez celu po mieście, rozmawiając ze znajomymi o nowym koniu ministra, o wyjeździe przyja-