Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/465

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




∗             ∗

Słońce zaszło owego wieczoru pod olbrzymim pawilonem z chmur, płomiennéj i złocistéj barwy, rzucając swe ostatnie ukośne, jak krew czerwone promienie na wielką równinę i chowając się za prostą linią widnokręgu, niby ogromna płomienista tarcza zapadająca powoli wgłąb ziemi.
A noc była chłodna!
Następnego poranku 0 wschodzie słońca byliśmy już na lewym brzegu Sebu, w tém samém miejscu, w którém przeprawiliśmy się przez rzékę piérwszą razą jadąc z Tangieru do Fez; i zaledwieśmy tam przybyli, spostrzegliśmy na przeciwległém wybrzeżu, w orszaku swych oficerów i swoich żołniérzy, sympatycznego gugernatora Sid Bekr-el Abbassiego w tym samym białym płaszczu, w którym go poznaliśmy, i na tym samym czarnym koniu, w rzędzie niebieskim, na którym przedstawił się nam po raz piérwszy.