Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/463

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pomimo, iż wszyscy nie spuszczaliśmy zeń oka i że zapewne po raz piérwszy występował w roli urzędowéj przed posłem europejskim, nie okazał najmniejszego zakłopatania. Pił powoli swoją herbatę, jadł cukierki, parę razy powiedział cóś do ucha swemu oficerowi, poprawiał od czasu do czasu swój wielki zawój, przyglądał się uważnie wszystkim naszym butom po kolei, dał poznać po sobie, że się nudzi; potém, żegnając się, przycisnął do piersi rękę posła, i wrócił do swego konia z tą samą powagą sułtana, z którą przedtem zbliżał się do namiotu.
Kiedy go na siodło podsadził oficer, raz jeszcze powiedział: Pokój niech będzie z wami! i odjechał cwałem ze swym malutkiém, zakapturzonym sztabem głównym.
Tego wieczoru przyszło kilku chorych, pytając o lekarza, który w lektyce, z dragomanem Salomonem i oddziałem żołnierzy, niedługo przed tém wyruszył drogą na Alkazar do Tangiem. Przyszedł, pomiędzy innemi, jakiś biédny chłopak, półnagi, wynędzniały, chudy i tak cierpiący na oczy, iż ledwie mógł patrzéć; znać było po nim, że przybył z daleka, bo z trudnością trzymał się na nogach. Czego chcesz? spytał go pan Morteo. Przyszedłem do lekarza-chrześcianina, odrzekł głosem drżącym. Kiedy usłyszał, iż lekarz wyjechał, stał przez chwilę jakby piorunem rażony, a potém rozpaczliwym głosem zawołał: Ależ ja nic już nie widzę!.. Ośm mil przeszedłem, aby tu się dostać, aby mnie lekarz chrześciański wyleczył... Ja muszę widziéć się z chrześciańskim lekarzem. I