Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/462

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ze złości, z osłabienia. Nareszcie kapitan zawołał grobowym głosem: Cztérdzieści siódmi Były to ostatnie wyrazy, które słyszałem.
Nad wieczorem przybył w odwiedziny do posła w zastępstwie i w imieniu swego chorego ojca synek gubernatora Beni-Hassena, ten sam, któregośmy z rana widzieli. Wjechał do obozu na prześlicznym koniu, w towarzystwie jednego oficera i dwu żołnierzy, którzy na ręce go wzięli, gdy zsiadał z siodła, i stanąwszy na ziemię, krokiem poważnym skierował się do namiotu posła, wlokąc za sobą długi płaszcz niebieski, z lewą ręką opartą na pałaszu, który byt dłuższy od niego, i z prawą ręką wyciągniętą na znak powitania.
Z rana, gdyśmy go widzieli na koniu, wydał się nam wcale ładnym chłopczyną; istotnie miał on dwoje pięknych rozumnych oczu i bladą ślicznego owalu twarzyczkę; lecz teraz spostrzegliśmy, że jest garbaty, i że ma skrzywioną kość pacierzową. Stąd, być może, jego smutek pochodził. Przez cały czas, który spędził z nami, ani razu się nie uśmiéchnął, ani na chwilę twarz jego nie przybrała wesołego wyrazu. Na każdego z nas po kolei zwracał jakieś głębokie, zamyślone, spojrzenie, a na zapytania posła odpowiadał krótko i przyciszonym głosem. Raz tylko błyskiem wesołości na chwilę zajaśniały jego oczy, a to wówczas, gdy poseł kazał mu powiedziéć, iż wprawiły go w podziw i zachwyt niemały odwaga i zręczność, któréj dał dziś rano dowody na koniu podczas lab-el-barode.