Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/461

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

drzwiach naszego namiotu ukazał się na chwilę Ussi, z oczami rozwartemi szeroko, przytłumionym głosem wyszeptał: umieram! i zniknął. Djanna, biedne zwierzę, rozciągnąwszy się na ziemi obok łóżka komendanta, dyszała w taki sposób, iż obawialiśmy się, aby lada chwila nie zdechła. Po za namiotem nie słychać było głosu ludzkiego, nie widać było ducha żywego; żadnego ruchu, spokój, pustki, jakby w opuszczonym obozie. Konie rżały jakimś głosem żałosnym. Lektyka pana Miguerez, którą umieszczono w pobliżu naszego namiotu, trzeszczała, pękając tak, jakgdyby już miała rozleciéć się na drobne kawałki. Na raz dał się słyszéć głos Selama, który, biegnąc mimo namiotu, zawołał: Zdechł jeden pies! O piérwszéj termometr wskazywał cztérdzieści sześć i pół stopni. Wówczas już i skargi i jęki ustały. Komendant, wicekonsul i ja, leżeliśmy rozpostarci na ziemi jak martwe ciała. W całym obozie, kapitan i poseł byli może jedynymi ludźmi, którzy dawali jeszcze jakieś oznaki życia. Nie pamiętam ile czasu znajdowałem się w tym stanie. Byłem pogrążony w pewien rodzaj odrętwienia, śniłem z otwartemi oczami, pogłowie méj przelatywały tysiące niewyraźnych, poplątanych obrazów miejsc chłodnych i rzeczy zimnych; rzucałem się z jakiéjś wysokiéj skały do jeziora, podstawiałem głowę pod pompę, budowałem sobie dom z lodu, pożerałem w dziesięć minut lody ze wszystkich neapolitańskich cukierni, a im dłużéj pluskałem się w wodzie, im więcéj połykałem rzeczy ochładzających, tem silniéj czułem, że umieram z gorąca, z pragnienia