Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/460

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Każdy stękał, sapał, jęczał, przewracał się na łóżku; nareszcie przekonawszy się, że o śnie marzyć nawet nie podobna; postanowiliśmy szukać jakiegoś innego sposobu dla zabicia czasu. Ale i te usiłowania nie powiodły się również. Cygara, fajki, książki, karty geograficzne, wszystko nam z rąk wypadało. Obciąłem pisać: po trzecim wierszu papier już był wilgotny od potu, który spływał mi z czoła jak z mokréj gąbki, gdy ją pocisną. Czułem, iż po całém mojém ciele przebiegają niezliczone strumyki, krzyżując się, ścigając, łącząc, tworząc spływy i wylewy; strumyki te, ściekając po ramionach i rękach, mięszały się z atramentem na końcu pióra. W ciągu paru minut nasze chustki, ręczniki, wszystko to co służyć mogło do ocierania się, było tak mokre, jakby je kto w wiadrze wody pogrążył. Mieliśmy w namiocie baryłeczkę napełnioną wodą: spróbowaliśmy napić się: woda była prawie wrząca. Wyleliśmy ją na ziemię: w mgnieniu oka wyparowała tak, iż żaden jej ślad nie pozostał. W południe termometr wskazywał czterdzieści cztery i pół stopni. Namiot w piec się zamienił. Wszystko, czegośmy się dotknęli, parzyło. Przeciągnąłem ręką po głowie, pałała. Pościel tak dalece grzała nam boki, że uleżéć na niéj było niepodobna. Wysunąłem na chwilę rękę z namiotu i dotknąłem się ziemi: piekła jak rozpalone żelazo. Wszelka rozmowa ustała zupełnie; tylko od czasu do czasu przerywały ciszę słabym głosem wyrzeczone skargi, takie naprzykład jak: Cóż to za męka! Dłużéj wytrzymać nie podobna. Przyjdzie chyba oszaleć w tém piekle. We