Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/423

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szedł w zyg-zag, jak mu się zamarzyło, a raczéj jak go iść zmuszało działo staczają© się ciężko lub w podskokach z wyniosłości gruntu, których na drodze nie brakło; wszyscy wydawali rozkazy, nikt nie słuchał; dorośli czubili małych, mali najmniejszych, najmniejsi czubili się wzajemnie, a działo prawie nie posuwało się na przód. Była to scena, która przyprawiłaby o febrę — tercyanę generała Lamarmorę.
Na lewym brzegu Potoku Pereł znajdowało się około dwóch tysięcy żołniérzy piechoty, którzy częścią leżeli na ziemi, częścią stali podzieleni na kółka.
Na placu zawartym pomiędzy rzeką a murami odbywały się manewra artyleryi. Strzelano właśnie z cztréch dział; za działami była gromadka żołniérzy a śród nich stała postać wyniosła, biała, — sułtan, — którego wszakże ani rysów, ani ubrania z miejsca gdziem się znajdował, rozpoznać nie mogłem.
Zdało mi się, iż od czasu do czasu mówi coś do artylerzystów jakby dając rady. Na przeciwległéj stronie placu, w pobliżu mostu, stała gromada składająca się z maurów, z arabów, z murzynów, mężczyzn i kobiét, mieszkańców wsi i miasta, panów i nędzarzy, którzy wszyscy razem, tak w jednę gromadę zebrani, ściśnięci, czekali, jak mi powiedziano, aż ich sułtan każdego z osobna przywoła dla wysłuchania próśb i skarg, które mają zanieść przed niego; sułtan bowiem trzy razy na tydzień udziela posłuchania każdemu, kto z nim mówić zapragnie. Wielu z tych ludzi przybyło zapewne z miast i zi em dalekich, aby zaskarżyć ciemiężców-gubernatorów, lub prosić o łaskę dla swych