Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/424

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

krewnych w więzieniach. Były tam kobiéty łachmanami okryte, byli i starcy zgrzybiali; same niemal twarze znękane i smutne, na których malowało się niecierpliwe pragnienie a jednocześnie i wielka obawa, stanięcia przed Księciem Wiernych, przed sędzią najwyższym, który w ciągu chwil kilku, w kilku wyrazach może rozstrzygnąć o losie całego ich życia. Nie widziałem, aby którykolwiek z nich miał coś w ręku lub przy sobie na ziemi, i ztąd przyszedłem do wniosku, iż sułtan obecny musiał znieść ów zwyczaj istniejący dawniéj, na mocy którego każdy proszący składał dar jakiś, dar niepogardzony nigdy, bo nawet i wówczas gdy stanowiło go parę kurcząt albo jaj dziesiątek.
Zacząłem krążyć pomiędzy żołniérzami.
Dzieci, podzielone na oddziały, po trzydziestu i cztérdziestu, bawiły się w najlepsze, ścigając się wzajemnie lub skacząc jedne przez drugie, oparłszy sobie ręce na ramionach. Jednak, nie we wszystkich oddziałach bawiono się w ten sposób; w niektórych zabawa polegała na pewnego rodzaju pantomimie, która, zaledwiem jéj znaczenie zrozumiał, przejęła mnie zgrozą, — i w któréj chłopcy przedstawiali odcinanie rąk lub głowy, oraz inne okrutne męczarnie, na które zapewne nieraz patrzyć musieli. Jeden z chłopaków udawał kaida, drugi kata, trzeci ofiarę; ten ostatni, wówczas gdy mu już niby rękę ucięto robił ruch taki jak gdyby ramię pogrążał w roztopionéj smole; inny podnosił rękę uciętą i rzucał ją psom, a wszyscy widzowie śmiechem wyrażali swe zadowolenie. Nie potrafię opisać łotrowskiego wyrazu twarzy wszystkich