Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rego, jak do okna, podchodzi kupujący i na którego murku może się oprzéć wygodnie. Kupiec znajduje się w sklepie; siedzi na sposób wschodni, to jest z podkurczonemi nogami, mając część towarów przed sobą, resztę zaś ich ułożoną na małych półeczkach, za sobą. Zabawnie i dziwnie wyglądają ci starzy maurowie z długiemi brodami, nieruchomi jak automaty, w głębi tych ciemnych nor czy kryjówek. Zdawałoby się, iż nie ich towary, ale raczéj oni sami są wystawieni na pokaz, jak te fenomeny żyjące, które widzimy w budach kuglarzy jarmarcznych. Czy to żywi ludzie? czy lalki z drzewa? gdzież jest sprężyna, która im każę pojawiać się i znikać? I tak, nieruchomi, milczący, spędzają całe godziny, całe dnie, przebierając w palcach paciorki różańca i mrucząc pacierze. Trudno sobie wystawić jak wielką nudą, samotnością i smutkiem wieje od tych sklepów. Każdy z nich podobny jest do grobu, w którym żywy człowiek, już oddzielony od świata, oczekuje na nadejście ostatniéj godziny.


∗             ∗

Widziałem dwu chłopców prowadzonych w tryumfie po uroczystym obrzędzie obrzezania. Jeden z nich mógł miéć lat sześć, drugi pięć najwyżéj. Obaj siedzieli konno na białym mule: ubrani w suknie czerwone, zielone i żółte, haftowane złotem, pokryci wstęgami i kwieciem, pośród którego ukazywały się blade