Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zostało prawie nic ludzkiego, a tak przerażająco chudy, że przez skórę, kostka po kostce, przeświecał cały jego szkielet i że to już można byłoby na karb cudu policzyć, iż podobna istota żyje. Kroczył zwolna po placu, trzymając oburącz, z wysiłkiem niemałym, dużą białą chorągiew, którą dzieci nadbiegające tłumnie całowały z czcią wielką; towarzyszyli mu trzej inni nędzarze, z których dwaj grali przeraźliwie na piszczałkach; trzeci zaś, chodząc od sklepu do sklepu, zbierał jałmużnę dla świętego. Przeszedłem obok niego, spojrzał na mnie groźnie, przewracając oczami; popatrzyłem nań z uwagą, zatrzymał się; zdało mi się, że ślinę w ustach obraca; nie czekając więc dłużéj szybko usunąłem się na stronę i odszedłem, nie oglądając się nawet poza siebie. Mój przewodnik powiedział: „To bardzo dobrze, żeś się pan w porę usunął, bo gdyby ten święty plunął na pana, nicbyś pan innego nie usłyszał od arabów na swoją pociechę jak tylko: Nie ocieraj, nie ocieraj, szczęśliwy chrześcianinie! Nie zmazuj oznaki łaskawości Bożéj! Błogosławionyś ty, bo święty twarz twoją oplwać raczył.“


∗             ∗

Nocy dzisiejszéj słyszałem znowu dźwięki gitary i ów głos, Którym już słyszał piérwszego wieczora po moim przyjeździe. Teraz i zacząłem trochę rozumiéć muzykę, arabską. W tém powtarzaniu się jednego tematu, zawsze prawie tęsknego, jest cóś, co powoli do