Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tłumacz, który mi towarzyszył, uspokoił mnie mówiąc: „Niech pan idzie śmiało; teraz świętym w Tangierze przybyło nieco rozumu, od czasu jak poselstwa zaczęły ich energicznie poskramiać; a w każdym razie sami arabowie zasłoniliby pana przed ich obelgami z obawy, by nie narazić swych świętych na jakąś niemiłą rozprawę.“ Przeszedłem więc obok tego stracha przyglądając mu się uważnie. Byłto starzec z okrągłą lśniącą twarzą i również okrągłym brzuchem, włosy miał białe i bardzo długie, brodę po pas, koronę z papieru na głowie, czerwony, podarty płaszcz na ramionach a w ręku małą dzidę o złoconém ostrzu. Siedział na ziemi o mur oparty z podkurczonemi nogami, patrząc na przechodzących z miną znudzoną. Minąwszy go, zatrzymałem się: spojrzał na mnie. No, pomyślałem sobie: teraz mnie poczęstuje tą swoją lancą. Ale święty nie podniósł jéj nawet; siedział nieruchomie, wpatrywał się we mnie; spokojny, rozumny wyraz jego oczu, nadewszystko zaś uśmiéch szyderczy, który przemknął po jego twarzy, a który zdawał się mówić: Stoisz i czekasz żebym się rzucił na ciebie, wszak prawda? O, głupcze ostatni! zdziwił mnie niepomału. Byłto zapewne jeden z tych oszustów, zdrowych na umyśle, którzy udają obłąkanie, aby korzystać z przywilejów świętego. Rzuciłem mu pieniądz, który podniósł z udaném roztargnieniem, i poszedłem ku placowi, gdzie zaraz na wstępie spotkałem drugiego świętego. Ten, to już był święty naprawdę. Byłto mulat, całkiem niemal nagi, od stóp do głowy pokryty odrażającymi strupami, z twarzą w któréj nie po-