Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niowi pułkownika. Powiedział, iż jest rodem z Algieru. Na tę wiadomość zbudziło się we mnie podejrzenie, iż może być renegatem. Kto wie przez jak dziwne koleje przechodził, nim został pułkownikiem marokańskiego wojska! Któż zgadnie co go do tego przywiodło!
Tymczasem reszta oficerów jadła śniadanie w pewnym pokoju na dole, wychodzącym na dziedziniec. Wszyscy siedzieli na podłodze, tworząc koło, w środku którego stały półmiski. Widząc ich jedzących zrozumiałem od razu, jak łatwo jest maurom obywać się bez widelca i noża. Trudno wyrazić ów wdzięk, ową wprawę, ową zręczność, z którą dzielili na części kury, baraninę pieczoną, zwierzynę, rybę, słowem wszystko. Za pomocą kilku niezmiernie szybkich poruszeń rąk, podczas gdy cała osoba pozostawała w zupełnym spokoju, nie okazując najmniejszego wysiłku, każdy pięknie, szybko, oddzielał sobie swoją porcyą. Zdawało się, że muszą miéć paznogcie ostre jak brzytwy. Pogrążali palce w sosach, robili gałki z kuskussu, jedli sałatę garściami, i ani jedna okruszyna, ani jedna kropla nie spadła, gdzieindziéj jak na talerz; to téż kiedy wstali, kaftany ich były tak czyste, tak białe, jak i przed śniadaniem. Gdy jedli, od czasu do czasu służący obnosił do koła miednicę i ręcznik; po kolei myli sobie ręce, a następnie wszyscy razem znowu je maczali w innéj potrawie. Nikt nie mówił, nikt nie podnosił oczu, żaden z nich nie zdawał się spostrzegać tego, iż przypatrujemy się im ciekawie.