Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bliczu. Lecz oblicze to nie zdawało się zapowiadać niepomyślnego.
Selam podniósł wreszcie głowę i, z miną zasmuconą, podchodząc do pana Morteo, powiedział mu cos do ucha, a pan Morteo zadał nam cios ostateczny, objawiając odpowiedź Wielkiego Wezyra w następujących wyrazach:
— Wielki Wezyr powiada, iż nie miałby nic przeciwko temu.... że nawet przystałby chętnie.... ale że pewna okoliczność staje tu na przeszkodzie... ta mianowicie, iż powalałyby się szklanki... a może nawet i stół... i że w każdym razie widok.... zapach a zresztą już sama przez się rzecz tak niezwykła.
— Rozumiem, odrzekł poseł; — nie mówmy o tém więcéj.
Twarze nasze wydłużyły się i przybrały jakiś zielonawy odcień.
Po skończonym obiedzie Poseł z wielkim wezyrem pozostał, a my wyszliśmy z sali. Ciemno i deszczyk zaczął padać. W głębi dziedzińca, w drugiéj sali oświeconéj pochodnią, jedli obiad, siedząc na ziemi, nasz kaid, jego oficerowie i sekretarz wielkiego wezyra. We wszystkich oknach, znajdujących się w cztérech murach opasujących dziedziniec i oświetlonych wewnątrz, ukazywały się i nikły na przemiany, zarysowując się czarno na owém tle jasnem, kobiéce i dziecinne główki. Na dole, przez pewne drzwi uchylone, dostrzegliśmy wspaniale oświetloną salę, a w niéj po środku gromadkę siedzących i leżących żon i kochanek wielkiego wezyra, w dyademach świecących