Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jakby królowe; lecz nie mogliśmy przyjrzéć się im dokładnie, bo je zasłaniał zlekka dym kadzideł, które w kadzielnicach u ich stóp się paliły. Słudzy i niewolnice snuli się pomiędzy salą, jadalną i kuchnią, przechodzili przez dziedziniec, otwierali i zamykali drzwi rozmaite, wchodzili do domu i wychodzili z niego; pomimo iż do pięciudziesięciu osób krzątało się w taki sposób, nie słyszeliśmy ani głosów, ani kroków, ani szmeru żadnego. Była to scena niema; tajemnicza, jak fantasmagoryczny obraz, któréj przyglądaliśmy się długo w milczeniu, zdumieni, ukryci w ciemnym kątku dziedzińca.
Wychodząc, spostrzegliśmy zawieszoną na jednym ze słupów dziedzińca dużą dyscyplinę skórzaną, opatrzoną licznemi węzłami. Tłumacz zapytał jednego ze sług wielkiego wezyra, jakiż niéj robią użytek.
— Nas chłoszczą, — odpowiedział krótko.
Wsiedliśmy na koń i ruszyliśmy z powrotem do domu, w sporym orszaku sług wielkiego wezyra, z których każdy niósł dużą latarnię. Noc była ciemna, deszcz lał jak z cebra. Trudno sobie wystawić dziwne wrażenie, które sprawiała ta długa kalwakata, te latarnie, ten oddział ludzi zbrojnych i zakapturzonych, ten ogłuszający tentent koni, ten hałas dzikich okrzyków, w labiryncie wązkich uliczek i krytych Przejść śród głębokiéj ciszy uśpionego miasta. Było to coś, niby pochód żałobny w krętych kurytarzach katakumb, lub niby wyprawa nocna żołniérzy, podążających na jakąś wycieczkę do nieprzyjacielskiego obozu po podziemnych galeryach twierdzy. Naraz or-