Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mistrz ceremonii o ponurem wejrzeniu, uzbrojony w wielki kij sękaty, ustawił nas w dwa szeregi; komendanta, kapitana i wice-konsula na przedzie, lekarza, malarzy i mnie z tyłu. Poseł stanął o sześć kroków przed nami z panem Morteo. który miał służyć za tłumacza.
Wkrótce ja i moi towarzysze, których mistrz ceremonii w dwa szeregi ustawił, sami tego nie spostrzegając, o parę kroków posunęliśmy się naprzód. Natychmiast ten sam mistrz ceremonii kazał nam cofnąć się nazad i na ziemi kijem nakreślił miejsce, na którém mieliśmy pozostać.
To wymaganie zdziwiło nas co prawda, tém bardziéj, iż po twarzy ponurego mistrza ceremonii przemknął jakiś ledwie dostrzegalny, lecz złośliwy uśmieszek. W téj saméj chwili doleciały do nas jakieś szepty zdające się z góry pochodzić. Podnieśliśmy oczy i w bastionach na pewnéj wysokości od ziemi, spostrzegliśmy pięć okien zasłoniętych firankami, za któremi poruszały się głowy. Były to głowy kobiéce; szepty pochodziły ztamtąd; w bastyonach, w tém miejscu, znajdował się rodzaj krużganku o pięciu oknach, połączonego długim kurytarzem z haremem sułtana; a mistrz ceremonii, zmuszając nas do pozostania na raz wskazaném miejscu, pełnił jedynie rozkaz sułtana, którego mieszkanki haremu prosiły o pozwolenie przyjrzenia się chrześcianom. Jakaż to szkoda, że nie mogliśmy słyszéć tego co mówiły o naszych czarnych cylindrach i o naszych frakach, których poły przypominają ogon jaskółczy!