Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Słońce dogrzéwało silnie, na rozległym placu pakowała głęboka cisza, oczy wszystkich w jednę stronę patrzyły. Sądzę, że w owéj chwili nie tylko mnie, lecz i moim towarzyszom serce biło mocniéj niż zwykle.
Czekaliśmy z jakie dziesięć minut.
Nagle po calem wojsku przeleciał jakiś szmer do szumu wiatru podobny, gdzieś zdaleka ozwała się muzyka: na to hasło zagrzmiały wszystkie trąby, generałowie i dostojnicy państwa nizko pochylili głowy, masztalerze, straż, żołniérze przyklękli na jedno kolano i, z ust całego tego tłumu wydobył się jeden przeciągły, potężny okrzyk: Niechaj Bóg strzeże naszego Pana!
Sułtan zbliżał się ku nam.
Jechał na koniu, na czele wielkiego orszaku dworzan podążających za nim piechotą, z których jeden trzymał nad jego głową olbrzymi parasol.
W odległości kilku kroków od Posła zatrzymał się; część jego orszaku zamknęła czworobok, reszta dworzan pozostała przy nim.
Ow ponury mistrz ceremonii z sękatym kijem zawołał głosem donośnym: Poseł Italii!
Nasz Poseł, z odkrytą głową, w towarzystwie tłumacza, zbliżył się do sułtana.
Mulej-el-Hassen rzeki doń najprzód po arabska: Witaj nam, witaj! a potém zapytał go, czy podróż była pomyślną, czy nie miał powodu uskarżać się na eskortę lub na przyjęcie gubernatorów.
Ale my, co prawda, nie słyszeliśmy tego wszyst-