Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kilku z nich cofnęło się spiesznie i spojrzało na djabelski kapelusz wzrokiem pełnym obawy. Dwaj malarze i ja, zachęceni przykładem, zaczęliśmy naśladować lekarza i tak, dzięki naszym klakom, wzbudzając już postrach i uszanowanie, przejechaliśmy całą przestrzeń dzielącą nas od murów miasta.
Za bramą Niszy Masła, po obu stronach drogi; którą miało podążać poselstwo, stało w szeregach dwa tysiące żołniérzy piechoty, przeważnie bardzo młodych chłopców, niemal dzieci, z których każdy, w miarę tego jakeśmy go mijali, prezentował nam broń a następnie, zdjąwszy mundur, przykrywał sobie nim głowę, aby się zasłonić od słońca.
Przejechaliśmy po małym moście, przerzuconym przez Potok Pereł, i znaleźliśmy się na miejscu, w którém miało się odbyć uroczyste przyjęcie. Tu wszyscy pozsiadaliśmy z koni.
Był to wielki plac w kształcie czworokątu, z trzech stron otaczały go wysokie mary i wieże z blankami, z czwartéj przepływał potok Pereł. W rogu najdalszym od nas znajdowała się uliczka wązka, opasana również białymi murami, która wiodła z placu do ogrodów i pałacowych budynków sułtana, całkiem ukrytych poza basztami.
Plac, kiedyśmy nań przybyli, przedstawił śliczny widok.
W środku był tłum generałów, mistrzów ceremonii, urzędników, szlachty, oficerów, niewolników, arabów i murzynów, ubranych całkiem biało, podzielonych na dwa wielkie oddziały, stające naprzeciwko