Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

no na mułach, siedząc jakby na tronach na wysokich czerwonych siodłach, oblani potem i okryci kurzawą! Ulice były pełne ludu. Spostrzegając nas wszyscy zatrzymali się i usuwali się na stronę, tworząc dwa szeregi po bokach ulicy. Patrzyli na kapelusz ozdobiony pióropuszem naszego posła, na złote sznury kapitana, na medale i krzyże komendanta i nie okazywali najmniejszego zdziwienia. Ale kiedy spostrzegali nas czterech (a jechaliśmy z tyłu za innymi) najprzód szeroko otwierali oczy i usta, następnie zaś twarze ich przybierały wyraz takiéj wesołości, iż naprawdę gniewało nas to nie na żarty. Obok nas jechał Mohamed Dukali: prosiłem go, aby mi tłumaczył te uwagi, które do jego uszu dolecą. Jakiś maur stojący w tłumie, powiedział coś, na co otaczający go ludzie potwierdzająco kiwnęli głowami. Dukali zaśmiał się szczerze i objawił mi, iż ci poczciwcy wzięli nas za wykonawców sprawiedliwości. Niektórzy, może dla tego, że czarna barwa wstręt wzbudza w maurach, patrzyli na nas z wyrazem pogardy i oburzenia. Inni potrząsali głowami na znak politowania. Panowie, rzekł wówczas lekarz, jeżeli nie umiemy wzbudzić dla siebie uszanowania, nasza w tém wina; mamy broń, zróbmy z niéj użytek; ja piérwszy przykład daję. Z temi słowy zdjął z głowy swój klak, spłaszczył go i, przejeżdżając obok gromadki maurów, którzy uśmiéchali się pogardliwie, wyprostował go od razu a raczéj z niego wystrzelił. Trudno wystawić sobie jakiem było zdumienie i pomieszanie tych ludzi na widok wyprostowującego się z hałasem cylindra.