Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

biór, może nigdy dotychczas nie widziany w Fezie, nie wzbudził ubliżającéj nam wesołości śród jego mieszkańców. Niech pan idzie piérwszy, o nie, dziękuję, możeby pan wyszedł najprzód, nie, nie, to panom najwłaściwiéj dać przykład; ja wyjdę ostatni; taką rozmowę prowadziliśmy przez cały kwadrans, starając się wzajemnie jedni drugich najprzód wypchnąć za drzwi. Nareszcie, po mądréj uwadze lekarza, który rzekł: L’union fait la force, wyszliśmy wszyscy cztérej rarem, wziąwszy się pod ręce, ze spuszczonemi głowami, z kapeluszem nasuniętym na oczy. Nasze pojawienie się na dziedzińcu wzbudziło niemały podziw śród żołniérzy, stróży i sług pałacowych, a kilku z nich, nie mogąc żadną miarą śmiéchu powstrzymać, schowało się za kolumny. Ale wszystko to było jeszcze niczém w porównaniu do tego wrażenia, jakie sprawiliśmy przejeżdżając przez miasto! Wszyscy wsiedliśmy na konie i skierowaliśmy się w stronę bramy Niszy masła, poprzedzani przez oddział piechoty w czerwonych mundurach, mając za sobą wszystkich żołniérzy poselstwa, a po bokach oficerów, tłumaczów, mistrzów ceremonii i jeźdźców z eskorty Ben Kasen-Buhaineja. Prześliczny widok sprawiał ten tłum cylindrów i białych zawojów, mundurów naszych dyplomatów i czerwonych kaftanów, szpadek galowych i wielkich zakrzywionych mieczów, rękawiczek słomkowej barwy i rąk ogorzałych, czarnych, spodeni naszywanych galonami i obnażonych kolan; a każdy może sobie łatwo wystawić, jak ładnie musieliśmy wyglądać my cztérej, w naszych strojach balowych, kon-