Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi; lekki wietrzyk poruszał listki drzew pomarańczowych. Śród ciszy nocnéj słychać było wyraźnie szum potoku Pereł, szmer fontann, jednostajne tik-tak zegarów i, od czasu do czasu, przeraźliwe głosy żołniérzy pełniących straż do koła pałacu, którzy, aby nie zasnąć, śpiewali na przemiany jakieś modlitwy. Rozkoszną godzinę spędziłem téj nocy, stając przy zakratowaném oknie, na które padał promień księżyca, myśląc o wielkim, nieznanym grodzie, który mnie otaczał, o przyjaciołach dalekich, o moim cichym domku, o pięknościach zamkniętych w haremie sułtana, o gwiazdach, o niebie, o tém co z nami będzie po śmierci, o tysiącu drogich i fantastycznych rzeczy.
Następnego poranku wyszliśmy na miasto w pięciu razem, z niezbędnym tłumaczem, pod strażą dziesięciu żołniérzy piechoty, z których jeden miał jeszcze przy mundurze guziki z wizerunkiem królowéj Wiktoryi, a to z powodu, iż po największéj części te czerwone mundury, już dobrze wynoszone, nabywa rząd w Gibraltarze od angielskiego wojska. Dwaj żołniérze stanęli przed nami, dwaj z tyłu, trzej po bokach z każdéj strony; piérwsi uzbrojeni byli w strzelby, reszta w kije i grube sznurki z węzłami. A twarze mieli takie, że dziś, gdy je sobie przypomnę, błogosławię losy, które mnie szczęśliwie z powrotem do Europy przywiodły.
Ttumacz zapytał nas cobyśmy chcieli oglądać.
— Cały Fez! — odpowiadamy zgodnie.
Najprzód skierowaliśmy się ku środkowi miasta.
Tu musiałbym zawołać z poetą: „I któż mi słowa