Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cy, oddziałem pieszych żołniérzy, uzbrojonych wstrzelmy i kije. Bawili na mieście godzinę, która mi się wiecznością wydała, i wrócili nareszcie, okryci kurzem i potem kroplistym, jakby z jakiéjś bitwy, wyrażając z wielkim ożywieniem, najprzód za pomocą ruchów a następnie głosem, ogromne zdziwienie. Piérwsze ich słowa były: wielkie miasto, wielki tłum, meczety olbrzymie; święci całkiem nadzy, przekleństwa, kije, rzeczy niesłychane. Ale najmilszą ze wszystkich wiadomości była ta, któréj udzielił nam Ussi. Na jednéj z najbardziéj ludnych ulic, pomimo czujności żołniérzy, jakaś piętnastoletnia dziewczynka potrafiła rzucić się na naszego malarza z tyłu i poczęstowawszy go silnie w kark pięścią zawołała: Przeklęci chrześcianie! Niema już ani jednego zakątka w całém Marokko do któregoby się nie wcisnęli!“
Takie było piérwsze powitanie sztuki włoskiéj w murach Fezu!


Późno w nocy umyśliłem przejść się po pałacu. Przede drzwiami pokojów, na schodach, w ogrodzie, spali żołniérze, skuleni, owinięci w swe płaszcze. Przed nizkiemi drzwiczkami, wiodącymi z dziedzińca na ogród, chrapał poczciwy generał Hamed Ben Kasen. leżąc na prostéj macie, z szablą przy boku. W przyćmionym świetle lamp iskrzyły się mozaiki posadzek i murów, które wyglądały jakby wysadzane perłami, i cały gmach przybrał pozór zaczarowanego, bajecznego pałacu. Noc była jasna, niebo usiane gwiazda-