Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i głosu udzieli? Jak wyrazić zdumienie, litość i smutek, które ogarnęły mnie na ten wspaniały lecz ponury widok? Piérwsze wrażenie, które sprawia Fez, jest wrażenie miasta zgrzybiałego, coraz bardziéj chylącego się do upadku. Domy niezmiernie wysokie, które wyglądają jakby domy stojące jedne na drugich i lada chwila mające się zwalić; tynk z nich obleciał, zarysowały się mury od wierzchu do dołu; brudne są, czarne, nie mają okien lecz w miejsce nich tu i owdzie jakiś otwór w kształcie strzelnicy lub krzyża. Ulice, na długich przestrzeniach z obu stron opasane wysokimi i nagimi murami, podobnymi do murów twierdzy, to w dół, to pod górę prowadzą, wijąc się w różnych kierunkach, pełne kamieni i gruzów. Od czasu do czasu długie przejście sklepione, ciemne jak kurytarz podziemny, w którém poomacku iść trzeba: zaułki zakończone ścianą, kryjówki, jaskinie, zakątki wilgotne i ciemne, w których pełno kości, padliny i przegniłéj słomy; wszystko to oblane jakiemś światłem niepewném, smutném, ponurém. Miejscami na ziemi tyle śmiecia, kurz tak duszący, smród tak okropny, iż zmuszeni jesteśmy nos sobie zatykać. W ciągu półgodziny zrobiliśmy tyle obrotów i kręgów, że z nich mógłby się utworzyć jeden z najbardziéj zawiłych arabesków Alhambry. Od czasu do czasu słyszymy stuk młyńskiego kola, szum wody, hałas sprawiany przez warsztat tkacki, jakąś piosnkę, którą śpiewa kilka głosów nosowych, i która, jak nam tłumacz objaśnia, dochodzi nas ze szkółki dziecinnéj; ale oprócz murów nigdzie nic nie widzimy. Zbliżamy się do śro-