Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

fasadę z trzech luków, również malowanych i pokrytych arabeskami, przed którą, szemrała trzecia fontanna. Były tam inne jeszcze małe dziedzińce i kurytarze i pokoiki i te wszystkie niezliczone zakątki, które miéć musi każdy dom wschodni. Kilka łóżek żelaznych bez pościeli, parę wiszących zegarów, zwierciadło na dziedzińcu, dwa krzesła i stolik dla posła, z jakie pół tuzina dzbanków i misek: oto cały sprzęt pałacu tego. W głównych pokojach były kobierce haftowane złotem, zawieszone na ścianach, i białe materace rozesłane na posadzce. Ani jednego krzesła, ani jednego stołu, ani jednéj komody. Musieliśmy posłać po meble do obozu. Ale za to wszędzie miły chłodek, wszędzie szmer wody, cień, zapach kwiatów, coś miękkiego, coś rozkosznego w lekkich liniach budowy, w barwach, w świetle, w powietrzu, jakiś spokój, który błogi uśmiech sprowadzał na usta i usposabiał do marzeń. Cały gmach był otoczony murem wysokim, a do koła muru rozciągał się labirynt cichych, pustych uliczek.


Zaledwieśmy się znaleźli na dziedzińcu, rozpoczęły się odwiedziny ministrów i innych dostojnych mężów, z których każdy, siedząc i macając sobie nogi, rozmawiał przez kwadrans z naszym posłem. Minister skarbu najsilniéj z nich wszystkich wraził mi się w pamięć. Byłto maur lat około pięciudziesięciu, o surowym wyrazie twarzy, bez zarostu, cały biało ubrany, w wielkim zawoju. Im dłużéj patrzyłem na niego