Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dyś były mundurami, jedni z bronią, inni bez broni, płaszczach i bez płaszczów, z głowami obwiązanemi brudną szmatą lub całkiem bez przykrycia, w kurtkach lub tylko w koszuli i spodniach; jakieś postacie z pustyni, znad wybrzeży Oceanu, z gór Atlasu, z Rifu. z prowincyi Sis, głowy golone i głowy ozdobione długimi warkoczami, olbrzymy i karły, pyski zwierzęce i oblicza zmarłych wyciągniętych z grobu, mary, upiory, lalki, ludzie pościągani Bóg wie skąd, po to jedynie aby liczbę wojska powiększyć, aby strach wzbudzać. A z tyłu za nimi, na dwu wielkich podniesieniach gruntu, znajdujących się po obu stronach drogi, dwa niezliczone tłumy zakwefionych kobiet, które, trzymając dzieci wysoko ponad głowami, krzykiem i wyrazistymi ruchami objawiają zdziwienie, gniéw i radość.
Zbliżamy się do murów, ku wielkiej bramie uwieńczonéj blankami. Rozległy się dźwięki jakiéjś orkiestry, a na to hasło odzywają się razem wszystkie trąby i bębny całego wojska i wszczyna się wrzawa piekielna. Wówczas przerywają się szeregi żołniérzy, wszystko się plącze, miesza, wszyscy cisną się do nas: wysocy urzędnicy, generałowie, dworzanie, ministrowie, oficerowie, niewolnicy; nasza eskorta w nieładzie, nasza służba rozproszona, a my sami oddzieleni jedni od drugich. Jestto potok zawojów i koni, który nas otacza i porywa i ciągnie z nieprzepartą siłą, zamęt barw, snucie się dziwnych twarzy, wrzenie