Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to naszywane galonami, haftowane złotem i srebrem; szable, miecze, buławy, zakrzywione puginały, olbrzymie pistolety, wysokie buty żółte trzewiki bez obcasów; jedni od stóp do głowy całkiem są zieloni, inni biali, jeszcze inni czerwoni, tak, iż wyglądają jakgdyby się za szatanów przebrali. Od czasu do czasu pośród nich dostrzegamy jakąś twarz europejską, która pogląda na nas wyrazem smutku i rozrzewnienia. Nieraz, w jednym széregu, stoi do dzięsięciu chorągwi. Po drodze na nasze powitanie odzywają się trąby. Tu i owdzie jakieś ramię kobiéce wyciąga się ku nam z pomiędzy głów żołnierzy i grozi nam zaciśnętą pięścią. W miarę tego jak posuwamy się naprzód, mury miasta zdają się od nas oddalać a dwa szeregi piechoty wydłużają się coraz bardziéj, jakby dwa nieskończone żywopłoty z czerwonych różyczek.
Inny tłum jeźdźców, świetniejszy od poprzednich, dąży na nasze spotkanie. To stary minister wojny Sid-Abd-Allah ben-Hamed, murzyn, na białym koniu, w niebieskim rzędzie, z wojennymi gubernatorami prowincyi, z dowódzcą załogi Fezu, z orszakiem generałów głównego sztabu, w białych jak śnieg zawojach, w kaftanach barw niezliczonych. Po zwykłem powitaniu jedziemy daléj.
Przeszło od pół godziny posuwamy się naprzód pośród żołniérzy, a jeden z nas naliczył już ich do czterech tysięcy. Teraz, z prawjé strony stoi konnica, z lewéj jakaś zbieranina ludzi, któréj trudno dać nazwę: mężczyźni dorośli i dzieci w najrozmaitszych mundurach, a raczéj w jakichś łachmanach, które kie-