Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z innymi psami... Czekajcie ja was tu zaraz rozumu nauczę!
I, obracając się szybko do nich, głosem groźby kilka słów po arabsku powiedział.
Jakby piorun pośród nich uderzył, w mgnieniu oka rozbiegli się na wszystkie strony.
Ale, przedewszystkiém, bądźmy sprawiedliwi! Pomijając lab-eb-barodę pewnych owadów i pokrewieństwo a psami, czyż ci ludziska nie mieli słuszności mówić o nas tak, jak mówili gdy nas porównywali do siebie? Przecież i my sami, dziesięć razy na dzień co najmniéj, podczas gdy do koła nas przelatywali ci wspaniali jeźdźcy, mówiliśmy jeden do drugiego: Tak; jesteśmy wprawdzie ludźmi ucywilizowanymi, jesteśmy przedstawicielami wielkiego narodu, w głowach dziesięciu z nas mieści się więcej nauki niż w całém państwie Szeryfów; ale siedząc na tych mułach, w ubraniu takiego kroju i takiej barwy i w tych czarnych cylindrach, o mój Boże, jakże okropnie musimy przy tych ludziach wyglądać! I była to wielka prawda! Ostatni z tych obdartusów na koniu był powabniejszy, wspanialszy i bardziéj godzien spojrzenia kobiety, niż wszyscy razem salonowcy europejscy.
U stołu tego wieczora mieliśmy inną scenkę zabawną.
Przyszli w odwiedziny do Posła i usiedli obok niego dwaj najstarsi kaidzi eskorty.
Poseł zapytał ich, czy nigdy nie słyszeli o Włoszech.