Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sze odpowiadają naszym poruszeniom i dźwiękom naszych głosów. Rzecz prosta: znajdowali nas śmiesznymi. Ale co mówili? Właśnie dowiedzićé się tego byliśmy ogromnie ciekawi. O parę kroków przechodził pan Morteo: skinąłem nieznacznie na niego z wyrazem błagalnym, a gdy się przybliżył, zacząłem go prosić, aby z nami pozostał i chciał słuchać uważnie co arabowie mówić będą, i nam tłumaczył dosłownie żarciki tych hultai. Pan Morteo przystał na to od razu?
Jeden z arabów zrobił po chwili jakąś uwagę, która, jak zwykle, śmiéch wywołała.
— Mówi on, przetłumaczył pan Morteo, iż nie może zrozumiéć do czego służą poły naszego ubrania i wpada na domysł, że chyba do tego aby zakrywać ogon...
Zaraz potém nastąpiła nowa uwaga i nowy wybuch śmiéchu.
— Powiada, że ten przedział, który pan ma na swéj głowie od karku aż do czoła, jest drogą na któréj weszki odbywają lab-el-barode.
Trzecia uwaga, trzeci wybuch śmiechu.
— Mówi, że naiwni są ci chrześcianie, którzy dla przyjemności wydawania się wysokimi, kładą sobie garnek na głowę i dwie podpórki pod pięty...
W téj chwli jeden z psów obozowych nadbiegł i zaczął się kręcić koło nas.
Czwarta uwaga i tą razą śmiéch szalony.
— O, tego za wiele! rzekł pan Morteo.
— Hultaj ten mówi, że pies przybiegł witać się