Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dźwigało pięciu arabów, schroniliśmy się do namiotów aby tam zażywać rozkosznego uczucia, spowodowanego upałem dochodzącym do czterdziestu stopni, który zmniejszał się dopiéro po czwartéj, i przez czas trwania którego cały obóz zalegała głęboka cisza. O czwartéj życie znów się budziło. Malarze brali się do pędzlów, lekarz przyjmował chorych, ten szedł się kąpać, ten strzelać do celu, ten na polowanie, ten na przechadzkę, albo w odwiedziny do sąsiedniego namiotu, albo przyglądać się szarży eskorty, albo do kucharza patrzéć jak biedak wścieka się ze złości, nie mogąc dać sobie rady w przeklętéj Afryce, albo do duarów poblizkich; tak iż u stołu każdy miał coś da opowiedzenia i do ożywionéj rozmowy treści nie brakło.
Tegu wieczora, o zachodzie słońca, poszedłem z komendantem patrzéć na żołnierzy eskorty, którzy mustrowali się na wielkiéj łące w pobliżu obozu.
Do stu arabów, siedząc na brzegu jakiegoś rowu, przyglądało się mustrze.
Zaledwie nas spostrzegli, najprzód kilku, potém wielu, wreszcie wszyscy powstawali i, powoli, skupili się za nami.
Udaliśmy, że ich nie spostrzegamy. Przez kilka chwil piérwszych żaden się nie odezwał; następnie jeden z nich zaczął coś mówić, z czego wszyscy się roześmiali. Po tym pierwszym przemówił drugi, po drugim trzeci, czwarty, dziesiąty, a każde słowo wywoływało śmiech ogólny. Oczywiście z nas się śmiali; nadto spostrzegliśmy wkrótce, że śmiechy głośniej-