Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żéj stało się niepodobieństwem. Światła, światła? zawołał wicekonsul. Wszyscy cztérej jednocześnie powyskakiwaliśmy z łóżek, zapalono świecę i rozpoczęło się niemiłosierne mordowanie wrogów. Szeregowców zabijaliśmy poprostu, dowódzców zaś, których najprzód nazywał po imieniu kapitan, i na których następnie komendant wyrok wydawał, piekł żywcem na ogniu wicekonsul, a ja prozą i wierszem głosiłem dla nich pogrzebowe mowy, które zostaną, kiedyś wydane w moich pismach pośmiertnych. Wkrótce ziemia była już usłana skrzydłami, łapkami, główkami, reszta niedobitków gdzieś się rozpierzchła; złożyliśmy powtórnie głowy na poduszkach i nad ranem sen spokojny na godzinę skleił nam powieki.


O wschodzie słońca przybył do obozu gubernator Ben-el-Abbassi, aby odprowadzić Posła aż do granic swéj prowincyi.
Zaledwie zjechaliśmy z płaskowzgórza, przed oczami naszemi roztoczył się olbrzymi widnokrąg doliny rzeki Sebu.
Rzeka ta, jedna z największych w Magreb, która początek swój bierze w zachodniéj stronie pasma gór ciągnącego się od Wysokiego Atlasu ku Gibraltarskiéj cieśninie, przepłynąwszy przestrzeń długą blizko na dwieście czterdzieści kilometrów, zwiększona licznemi pomniejszemi rzekami, które do niéj wpadają, wylewa swe wody, opisując łuk wielki, do oceanu atlantyckiego, nieopodal Mehedii, gdzie ławy