Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

biedy zjawił się Hamid z miną człowieka, który przed chwilą uszedł groźnego niebezpieczeństwa, i pokazał nam zatkniętą na patyczku wielką tarantulę, lycosa tarentula, tego strasznego pająka, który, gdy nie daj Boże, jak mówił, ugryzie człowieka, wówczas biedak zaczyna śmiać się, płakać, śpiewać i tańczyć, i tylko dobra muzyka, ale to dobra co się zowie! naprzyklad muzyku nadworna sułtana może go uzdrowić. Otóż niech sobie czytelnik wystawi w jak przyjemnym usposobieniu udałem się na spoczynek! Niemniéj ja i moi trzéj towarzysze byliśmy już w łóżku od niejakiego czasu, jużeśmy i świecę zgasili i przestali rozmawiać, a nikt z nas nie słyszał żadnego podejrzanego szelestu. Na raz komendant zerwał się z posłania i siadając na łóżku zawołał: Czuje na sobie całe legiony. Wówczas i my zaczęliśmy cóś tak, że uczuwać. Przez kilka chwil piérwszych były to tylko dotknięcia przemijające ukłucia nieśmiałe, lekkie łaskotanie, słowem słabe zaczepki wysłanych na zwiady pierwszych straży nieprzyjacielskiego wojska. Lecz wkrótce przybyły im w pomoc silne patrole, i wówczas stawienie im dzielnego odporu stało się konieczne. Walka była zacięta. Im silniéj staraliśmy się bronić, tem bardziéj zwiększała się liczba napastujących. Już ich było pełno na poduszce, na posłania, włazili z ziemi na łóżko, spadali na nie z góry. Zdawało się, iż wykonywają natarcia obmyślane, porządne, odpowiadające wielkiemu strategicznemu planowi jakiegoś genialnego owadu. Musiała to być niezawodnie wojna religijna. Po niejakiéj chwili opierać się im dłu-