Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i które wcale a wcale mi się nie podobały. Kapitan Di Bouard, zawołany entomolog, wyliczał mi ich nazwy. Pomiędzy innemi były tam cicindela campestris, ta pułapka żyjąca, która wielką głową zamyka otwór swéj norki a następnie wciąga w nią, spuszczając się w dół, te niebaczne owady, które nad jéj kryjówką przechodzą: Pheropsophus africanus, który, gdy jest przez jakiegoś nieprzyjaciela ścigany, wypuszcza nań z otworu w odchodowym kanale, kłąb gryzących waporów; Meloe majalis, która wlecze z trudnością, jak chory na wodną puchlinę, swe ogromne podbrzusze, pełne jaj i trawy; Carabus rugosus, Pimelia scabrosa, wreszcie Cossiyphus Hoffmanseggi, ten listek żyjący, który dla Wiktora Hugo mógłby posłużyć do tak fantastycznego opisu, że przy czytaniu go z pewnością mrowieby przeszło każdego. Nie brakło téż wielkich jaszczurek, wielkich pająków, stonogów na piędź długich, koników polnych tak dużych jak palec, zielonych pluskiewek szerokich jak sold[1], które uwijały się we wszystkich kierunkach niby przygotowując się do jakiejś wojowniczej wyprawy. Jakgdyby tego wszystkiego jeszcze nie dość było, zaledwie usiedliśmy do obiadu w chwili gdym rękę wyciągał, aby sobie nalać wina, spostrzegłem wychylającą się z mego kieliszka olbrzymią szarańczę, która, zamiast odleciéć kiedym ją odpędził, zaczęła wpatrywać się we wnie z miną niesłychanie zuchwałą. A wreszcie, na domiar

  1. Sold, piéniądz miedziany wioski, wielkości kopiéjki.