Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chwilę zasłonę. Kobiéta ani się ruszyła. Otóż w tém cała biéda! Każda z was mówi: tu mię boli, nieco wyżéj, nieco niżéj, tam, owdzie, lecz żadna, bo nawet i ostatnia babula, nie chce za nie chorego miejsca odsłonić i wszystkie wymagacie, aby lekarz zgadywał! No i cóż będzie? zapytał w ostatku Miguerez: dacie się obejrzéć, czy nie? Kobiéta milczała. Skoro tak, nie ma rady, przejdźmy do innych. I zaczął wypytywać inne, podczas gdy piérwsza oddaliła się ze smutkiem. Inne nie potrzebowały odsłaniać się; lekarz rozdał im pigułki i proszki i odesłał je z Bogiem. Biédne istoty! Żadna z nich, być może, nie miała jeszcze lat trzydziestu a jednak młodość dawno już przeminęła dla wszystkich, a z przeminięciem młodości rozpoczęły się dla nich trudy niepomierne, nieludzkie obejścia się i wzgarda, które czynią okropną starość kobiéty arabskéj: narzędzia rozkoszy do lat dwudziestu, bydlęta juczne aż do śmierci.


Obiad uprzyjemniły nam odwiedziny Ben-el-Ab — bassiego, noc zatruł przerażający nawał owadów. Już we dnie podczas upału źle sobie wróżyłem z tego brzęczenia i szelestu, który dawał się słyszéć w trawie. A gdym się przyjrzał temu co się tam działo, moje smutne przeczucia jeszcze bardziéj się wzmogły. Mrówki tworzyły długie, czarne pasy, żuki można było zbierać garściami, świerszcze roiły się jak muchy; a oprócz nich było niezliczone mnóstwo innych owadów, które po raz piérwszy spotykałem w téj drodze