Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śpiechem rękę cofnęło; inne powąchało mój rękaw. Byliśmy otoczeni zewsząd, czuliśmy przeróżne dziwne zapachy i zdawało nam się, że po ciele naszém już się przechadzać zaczynają pewne zwierzątka. Chodź my, chodźmy, rzekłem do Biseo, musimy czemprędzéj swobodę odzyskać. Mam na to sposób wyborny i najpewniejszy, odrzekł malarz, a jednocześnie szybko wyciągnąwszy z kieszeni album i ołówek, przybrał taką postawę jakby chciał rysować jednego z tych bębnów. W mgnieniu oka rozpierzchli się wszyscy niby rój ptasząt.
Wkrótce potém podeszło do nas kilka kobiet. O cudo! rzekł jeden z nas do drugiego. Byle tylko nie zbliżały się po to, aby nas poczęstować puginałem w imię Mahometa! Po chwili jednak rozwiały się nasze obawy. Były to biédne chore, wynędzniałe istoty, które z trudnością trzymały się na nogach i których ręka, zasłaniająca twarz haikiem, drżała z osłabienia; jedna z nich, młoda, zniebieskiem zalzawionem okiem, jęczała tak okropnie że aż litość brała, Zrozumiałem że szukają lekarza i pokazałem im dokąd iść mają. Spytały mię, za pomocą wyrazistej mimiki, czy za poradę trzeba zapłacić. Odpowiedziałem, że nie trzeba. Wówczas chwiejąc się, skierowały do namiotu lekarza. Chciałem być obecny podczas porady. Cóż to wam jest, moja kobiéto? spytał pan Miguerez po arabska piérwszéj, która przed nim stanęła. Tu, bardzo mię boli, odpowiedziała wskazując na ramię. I cóż tam macie? (Nie pamiętam już co na to odrzekła). Trzeba, abym zobaczył, powiedział lekarz, odrzućcie na