Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znaków i rzuciłem ją w górę. Kiedy piłka znowu na ziemię upadła, przez czas pewien nikt z grających nie chciał jéj podnieść. Podchodzili do niéj, patrzyli na nią, dotykali się jéj nogą z widoczną nieufnością; i wówczas dopiéro, gdy zacząłem się śmiać i na migi tłumaczyć im, że to tylko był żart niewinny, jeden z nich, najśmielszy, podniósł ją i śmiejąc się również rzucił swym towarzyszom.
Tymczasem wszystkie niemal dzieci, które dotąd uwijały się po obozie, skupiły się koło nas. Było ich razem wszystkich do pięćdziesięciu, a za to całe ubranie, które miały na sobie, nie wiem czyby jaki tandeciarz dał pięćdziesiąt centów. Pomiędzy niemi niektóre były prześliczne, inne oszpecone parchami; barwę skóry miały albo kawową (i takich było najwięcéj), albo zielonawo żółtą, wskutek czego wyglądały jakby ulepione z jakiéjś roślinnéj substaucyi. Kilkoro miało warkoczyki jak u chińczyków. Z początku stały w odległości dziesięciu kroków, patrząc na nas z nieufnością i pocichu udzielając sobie wzajemnie swoich spostrzeżeń. Potém widząc, iż nie mamy względem nich żadnych nieprzyjaznych zamiarów, powoli zaczęły wysuwać się naprzód i wkrótce tak się zbliżyły, że się już prawie ocierały o nas. Wówczas zaczęły wspinać się na palce, schylać się, zginać to na prawo, to na lewo, jak przed dwu posągami, a wszystko to aby nam przyjrzéć się lepiéj. My, nie chcąc ich płoszyć, wyglądaliśmy w téj chwili naprawdę jakby dwa posągi. Jedno końcem palca ostrożnie dotknęło się do buta pana Biseo i natychmiast jak oparzone z po-