Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

które tylko najbliżsi krewni i to z trudnością niemałą, poznać będą mogli. Kucharz, usłyszawszy te słowa, zdobył się wprawdzie na uśmiech ale wpadł w zamyślenie. Niedaleko od nas znajdowała się olbrzymia sieć pajęcza, zawieszona na kilku krzaczkach jakby prześcieradło rozciągnięte dla wysuszenia. Zdaje mi się, iż słyszę jeszcze ów głos, którym komendant zawołał: „Ależ w tym kraju wszystko jest olbrzymie, straszne, zadziwiające, bajeczne!“ I zrobił to słuszne przypuszczenie, iż pająk, który tę sieć wysnuł, musiał być co najmniéj wielkości konia. Lecz nie udało się nam go znaleźć. Spali tylko arabowie; leżeli oni wszyscy niemal na słońcu, a po nich wędrowały całe procesye wymienionych przed chwilą owadów. Nasi dwaj malarze rysowali, otoczeni całą chmarą natrętnych, okrutnych much, na które z ust pana Ussiego sypały się co chwila po jednemu, po dwa, po trzy na raz wszystkie te dobitne zaklęcia i złorzeczenia, w które tak bogatą jest mowa florencka.
Kiedy upał cokolwiek się zmniejszył, pożegnała nas eskorta z Had-El-Garbii, oraz konsul amerykanski i wicegubernator Tangieru, którzy, życząc po raz ostatni szczęśliwéj podróży naszemu posłowi, ztąd już do Tangieru wrócili; my zaś, wraz z trzystu konnymi z Laracze, w dalszą ruszyliśmy drogę.


Rozległe, faliste równiny, pokryte to pszenicą, to jęczmieniem, to żółtém ścierniskiem lub trawą i