Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

począć w cieniu, prowadzić je dla napojenia do źródła oddalonego o całą godzinę drogi ze spętanemi nogami, narażać co najmniéj dziesięć razy na dzień, i to jedynie dla rozrywki, na to, aby sobie nogi połamało, wreszcie tak dalece zaniedbywać jego uprzęż, iż każdy z tych niby-miłośników koni, gdyby mu wypadło służyć w pułku europejskim konnicy, za oburzające niedbalstwo niezawodnie przez sześć miesięcy w roku odsiadywałby w kozie.


Ponieważ upał był bardzo silny, kilka godzin spędziliśmy na owym przystanku w cieniu drzew oliwnych; a choć niejednego z nas sen morzył, nikt jednak usnąć nie zdołał z powodu owadów. Była to pierwsza zapowiedź téj długiéj, nieubłaganéj, morderczéj wojny, która miała trwać, stając się z każdym dniem sroższą, aż do końca naszéj podróży. Zaledwieśmy się pokładli na ziemi, uczuliśmy takie jakieś kłócie, szczypanie, łaskotanie, iż każdemu się zdało że leży w pokrzywie. Nieprzyjaciele nasi, były to wprawdzie tylko gąsiennice, pająki, mrówki, bąki, koniki polne; ale wielce zuchwałe, natrętne i uparte niesłychanie. Komendant, który, w celu rozweselenia towarzystwa, postanowił powiększać niepomiernie każde niebezpieczeństwo, zapewniał nas, iż to są jeszcze owady mikroskopijne w porównaniu do tych, które znajdziemy po drodze naszéj do Fez i za nadejściem lata; i uprzedzał, że z każdego z nas zaledwo jakieś resztki, jakieś szczątki do ojczyzny powrócą,