Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kwieciem; miejscami jakiś ciemny namiot lub biały grobowiec świętego; od czasu do czasu wysmukła palma; co parę mil trzech albo cztérech jeźdźców, którzy się przyłączali do eskorty; spokój, cisza, niebo bez chmurki, słońce oślepiające: oto uwagi, które znajduję w mym seksternie, o drugiéj połowie pochodu z dnia piątego maja.
Po trzech godzinach jazdy przybyliśmy do Tieta de Reissana, gdzie stanął obóz.
Namioty, jak zwykle tworząc koło, stały w dolince ciasnéj i głębokiéj, pokrytéj trawą i kwiatami, tak bujnie rozrosłemi, iż niemal utrudniały nam przejście. Łóżka i paki w namiotach były całkiem prawie ukryte śród stokrotek, maków polnych, pierwiosnków, jaskrów, kwiatów baldaszkowatych wszelkiego rodzaju. Obok namiotu malarzy wznosiły się dwa olbrzymie, kwitnące aloesy.
W krotce po naszém przybyciu przyjechał z Laracze, w odwiedziny do Posła, agent konsularny włoski pan Guagnino, stary kupiec genueński, który, żyjąc już od lat czterdziestu na atlantyckiém wybrzeżu, przechował nieskażoną mowę swego kraju. Pod wieczór zaś zjawił się jakiś arab z okolicy, przybywający aby się poradzić u obozowego lekarza.
Był to ubogi starzec, zgarbiony i kulawy; jeden z żołnierzy poselstwa zaprowadził go przed namiot pana Miguereza.
Pan Miguerez, który mówił po arabsku, wybadał go i poznawszy jego chorobę, zaczął szukać w podróżnéj apteczce nie wiem już jakiego lekarstwa, a