Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzy narażali swe życie z dziką radością. Wielu puszczało konie w taki galop, iż zdawało się, jakby naprawdę chcieli się zabić; lecieli, znikali i wracali dopiéro po dość długim czasie, z twarzą tak zmienioną i bladą, jak gdyby śmierć im w oczy zajrzała. U wszystkich niemal koni krew ściekała po brzuchu; jeźdźcy mieli zwalane krwią nogi, strzemiona i płaszcze u dołu.
W tłumie tym, kilka postaci, od pierwszéj chwili, głęboko wraziło mi się w pamięć. Pomiędzy innemi młody arab, z głową cyklopa, z barkami olbrzyma, z niepomiernym brzuchem, który miał na sobie kaftan różowy i wydawał okrzyki podobne do ryku lwa ranionego; chłopak piętnastoletni, piękny, z włosem rozwianym, całkiem biały, który trzy razy przedemną przeleciał wołając: Boże mój, Boże!; starzec chudy i długi o złowrogim wyrazie twarzy, który pędził z zamkniętemi oczami, jakby morowe powietrze wiózł z sobą na koniu; murzyn z wytrzeszczonemi oczami i rozwartemi ustami, tak iż zdaleka świeciły jego białe zęby, ze straszną blizną na czole, który leciał rzucając się wściekle na siodle, jakgdyby się chciał oswobodzić od jakiéjś niewidzialnéj, ciążącéj na nim ręki. Tymczasem nasza karawana posuwała się naprzód, a ludzie ci towarzyszyli jéj, nie ustając ani, na chwilę w swych szalonych obrotach, harcując po wzgórzach, skupiając się, rozpraszając, tworząc ciągłą przemianę w układzie barw jaskrawych, które mieli na sobie, i które olśniewały oczy jak miganie powiewających w powietrzu tysiąca chorągwi. Ten tłum, ten ruch