Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się kaiki i płaszcze, migały kaptury, kaftany pomarańczowe, czerwone, żółte, zielone, niebieskie, wszędzie połyskiwały pałasze i puginały. Przelatywali przed nami jeden za drugim, jak mary skrzydlate, starcy, młodzieńcy, ludzie kształtów olbrzymich, postacie dziwne i straszne, stojąc na strzemionach, z podniesioną głową, z włosem rozwianym, ze strzelbą nagotowaną do strzału; a każdy, dając ognia, wydawał dziki okrzyk, który w naszój mowie powtarzali nam zaraz tłumacze:
— Biada ci! wołał jeden.
— Matko moja! wołał drugi.
— W imię Boga!
— Zabiję cię!
— Zgubionyś!
— Jestem pomszczony!
Inni straty swe poświęcali komukolwiek:
— Na cześć mego pana!
— Dla mojego konia!
— Dla moich zmarłych!
— Dla mojéj kochanki!
Strzelali w górę, w dół, przed siebie, poza siebie, nachylając się, rzucając się na siodle jak gdyby do niego byli przytwierdzeni. Niektórym spadał na ziemię kaik albo zawój; wracali nazad w całym pędzie i podnosili go, nie zwalniając biegu, końcem strzelby. Kilku takich zuchów wywijało bronią nad głową, podrzucało ją w powietrze i łowiło jedną ręką. Były to ruchy konwulsyjne, postawy zuchwałe, wrzaski i spojrzenia ludzi upojonych jakimś dziwnym szałem, któ-