Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

li ukazało się słońce. W pewnem miejscu wąwóz odrazu, niemal pod prostym kątem, w bok się skręcał. Zwróciliśmy.... i, dziwny obraz roztoczył się przed nami.
Trzystu jeźdźców, przybranych w barw tysiące, rozproszonych w malowniczym nieładzie, pędziło ku nam co koń wyskoczy ze strzelbami w ręku, jak gdyby do szturmu.
Była to eskorta prowincyi haracze, z gubernatorem i oficerami na czele, która przybywała aby zluzować eskortę z Had-El-Garbii, mającą nas opuścić na granicy prowincyi tangierskiéj. Do téj granicy przybyliśmy właśnie.
Gubernator Laracze, starzec okazały, z wielką białą brodą, ruchem ręki zatrzymał swój oddział, uścisnął dłoń posła, a potém, zwracając się po raz drugi do tego tłumu zdającego się drżeć z niecierpliwości, skinął nań tak, jakby chciał powiedziéć:
— Hej, zuchy! pokażcie teraz co umiecie!
Wówczas rozpoczęła się jedna z najbardziej wspaniałych lab el barode (zabaw z prochem), jakie nam kiedy widzieć się zdarzyło.
Strzelając bezustannie i wydając dzikie okrzyki, jeźdźcy puszczali się w cwał po jednemu, po dwóch, po dziesięciu razem, to w głąb doliny, to na wzgórza, to pędząc ku naszéj karawanie, to oddalając się od niéj lub przelatując z boku. W ciągu kilku minut dolina napełniła się dymem i zapachem prochu jakby pole bitwy. Wszędzie, gdziem spojrzał, przelatywały konie, błyszczały strzelby, rozwiewały