Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i z bliska, na całej przestrzeni którą ogarnęliśmy wzrokiem, następowały po sobie bez przerwy małe dolinki, a édołki, o tak łagodnym spadku, iż nie spostrzegaliśmy prawie że ciągle, na przemiany, to w dół to pod górę jedziemy. Wyższe miejsca były porosłe aloesami i dzikiemi oliwkami. Oliwka, która w tym kraju szybko i wspaniale wyrasta, jest wszędzie niemal pozostawioną w stanie dzikim, a mieszkańcy używają na oświetlenie i do jedzenia oliwy z owocu arganu. Za każdym razem gdy się za nami otwierała większa dolinka, szukaliśmy wzrokiem jakiéjś wioski, jakichś choć kilku chałup lub namiotów. Nadaremno, żadnéj wskazówki pobliża ludzi. Zdawało nam się, iż podróżujemy po kraju dziewiczym, w którym przed nami człowiek nie postał. Z doliny w dolinę, z pustyni w pustynię, po trzech godzinach jazdy, przybyliśmy wreszcie do pewnego miejsca, gdzie większa ilość drzew, szersze drożyny i trzody tu i owdzie na polach rozsiane, zdawały się zapowiadać pobliże ludzkich siedzib. Jeden po drugim kilku jeźdców z eskorty, spiąwszy konia ostrogami, przemknęło koło nas i znikło na przodzie za pobliskiém wzgórzem; inni, pędząc w cwał, rozpierzchli się po okolicy, ten w prawo, ten w lewo, w różne strony: pozostali uszykowali się w porządne szeregi. W kilka chwil po tém znaleźliśmy się u wejścia do wąwozu, utworzonego przez niewielkie wzgórza, na których stało parę chat słomą krytych. Kilku arabów i arabek w łachmanach poglądało na nas ciekawie z poza żywopłotów. Wjechaliśmy do wąwozu; w téj chwi-