Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pojętego przestrachu — i nagle jęło się cofać ku klatce Przed chwilą ryknęło radośnie, zwolnione z klatki. Teraz wróciło dobrowolnie do swego więzienia, ziewnęło szeroko i legło, bijąc niespokojnie ogonem.
Lud niecierpliwił się. Twarz Edytora pokryła się bladością, jakby to on był winien kompromitacji. Drżącemi ustami krzyknął na stróża, kryjącego się za areną:
— Weź szpikulec i zmuś go, aby wyszedł... A potem zamknij klatkę.
Nim stróż wypełnił rozkaz, zaszła nowa niespodzianka w teatrze. Wokół pretora stłoczyła się gromadka ludzi. Słychać było zwadę wielu głosów. Ktoś przedzierał się przez tłum — ktoś groził mącicielowi porządku. Wreszcie na ławie senatorów ukazał się zadyszany biegiem, wycieńczony znużeniem, z włosami w nieładzie, z kroplami potu na czole Salustjusz. Jego oczy miotały iskry — palcem wskazywał kogoś śród znakomitych widzów — gestem drugiej, wzniesionej ręki, skutym powagą chwili widzom nakazał milczenie. I rzucił wreszcie gromowym głosem teatrowi oświadczenie:
— Przytrzymajcie Arbacesa z Egiptu! On to zamordował Apaecidesa! Oddalcie Glauka z areny. Jest niewinny!
Na to pretor powstał i krzyknął strażnikom:
— Ten człowiek oszalał! Usuńcie go!
— Oddal Ateńćzyka! — wołał Salustjusz. Albo krew niewinnego spadnie na twoją głowę. Przed cesarzem odpowiesz za jego głowę! Arbacesie, za wcześnie śmiejesz się! Przyprowadzam naocznego świadka twej zbrodni! Ludu Pompei, rozstąp się... zrób miejsce!... Oto Kalenus.
Wydarty cudem głodowi i śmierci, wychudły, niby kościotrup, ukazał się przy nim kapłan Izydy — osłabły, ale podniecony nadzieją zemsty.
— To człowiek umarły! — szeptano dokoła