Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rozległy się okrzyki zgrozy:
— Świetny Glauk mordercą! To nie do wiary.
Zjawił się centurjon.
— Kto oskarża tego człowieka o mord?
— Ja, Arbaces. Sądzę, że ten człowiek popełnił zbrodnię w przystępie szału. Utwierdziłem się w tem przekonaniu, ponieważ nie stawił mi niemal oporu, dał się powalić. Spójrzcie! teraz leży omdlały, nieprzytomny.
Grek otworzył oczy. Patrzył ze zgrozą na trupa, słuchał, co mówiono dookoła i jął bełkotać.
— Tak!... ja zabiłem!... Bo Hekate rzuciła mi węża na głowę i śmiechem pobudziła do mordu.
— Aha! przyznaje się — zawołał ktoś. Nie jest więc szalony.
— Widziałem go przed godziną, wracającego z uczty u Djomeda. Był zdrów zupełnie — zauważył ktoś inny.
— Zabójstwo kapłana w pontyfikalnych szatach jest świętokradztwem. Żal mi tego młodzieńca, że popełnił zbrodnię tak ohydną.
— Do więzienia ze świętokradcą! — ozwały się liczne głosy.
Naraz głos radosny przemógł wrzawę:
— To doprawdy szczęśliwie się zdarzyło. Lew na igrzyskach będzie miał swego gladjatora — i to ślicznego!
Był to głos młodej kobiety, której rozmowę z Medonem przytoczyliśmy wyżej.
— Prawda! prawda! — przywtórzyło jej kilka głosów.
Znikała w sercach litość; budził się okrutny instynkt miłośników zapasów cyrkowych: zwierzęcia z człowiekiem.
— Przynieście nosze. Ręce gminu nie powinny dotykać ciała kapłana Izydy! — rozporządzał się Arbaces.
W tem z ciżby ludzkiej wysunął się człowiek,