Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tasz mnie więcej w swoje ohydne sidła. Drżyj! nadchodzi godzina porachunku. Zerwę zasłonę, okrywającą wszeteczność twego życia. Upadnie w proch bałwan Izydy. Imię Arbacesa stanie się przedmiotem wzgardy, obrzydzenia i pośmiewiska. Tak niech pomoże mi Bóg prawdziwy, Chrystus Pan z Nazaretu!
Odwrócił się i szedł. Arbaces zrozumiał, że, jeżeli pozwoli mu odejść, jest zgubiony. Aleja gaju była pusta. Wielki kapłan Izydy nosił zawsze przy sobie ostry styl do rycia pisma na tabliczkach z wosku, w potrzebie pełniący doskonale rolę włoskiego sztyletu. Zresztą takim samym stylem Kasjusz przebił w senacie serce Pompejusza.
Arbaces skoczył, jak tygrys, na kark młodego kapłana i, przechyliwszy mu głowę, po dwakroć utopił w jego sercu zdradzieckie żelazo.
Tej samej chwili nieszczęśliwy Glaukus nadbiegł do gaju. Jeden rzut wytrawnego oka dał poznać chytremu Egipcjaninowi stan obłąkania, w którym Grek się znajdował, jako wynik działania trucizny czarownicy. Szatańska myśl błysnęła mu w głowie:
„Odrazu skończę z obu memi wrogami!“ Myśl nadomiar zbawcza, bo już chwytał uchem kroki zbliżających się ludzi.
Grek zatrzymał się przy trupie, wytrzeszczywszy oczy Był odurzony napojem, zmęczony biegiem, przerażony widokiem krwawych zwłok, które legły, jak tama na drodze szaleńca. Egipcjanin gwałtownym ciosem w klatkę piersiową powalił go; wyrywającego się wściekle przytłoczył kolanem; sztylet, który tamten miał również za pasem, zbroczył krwią — i jął krzyczeć z całych sił:
— Hola, obywatele! Mord! mord! Bywajcie tu!
Zbiegli się ludzie — niektórzy nieśli pochodnie, miotające czerwony połysk na liście gaju.
— Podnieście ciało czcigodnego kapłana Izydy i strzeżcie pilnie mordercy! — ozwał się Arbaces.