Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

który przez dłuższy czas obserwował Egipjanina i wyczuł instynktem głębokiej duszy fałsz w jego tonie, gestach i oczach, darmo silących się ukryć niepokój.
— Zamordowany jesteś, przyjacielu, gdyż odkryli twój zamiar i uprzedzili twoją śmiercią swoją sromotę — zwrócił się do trupa. Lecz gdzież morderca? Tyś jest nim. klnę się imieniem Boga żywego, Egipcjaninie!
Arbaces drgnął. Ale wnet opanował pomięszanie.
— Znam tego człowieka! To Nazarejczyk, który w złości swej pragnie pohańbić Wielkiego kapłana Izydy!
Mnóstwo głosów zaraz zawyło w tłumie:
— Tak to pies, ateusz, Olint-Chrześcianin. Znamy go!
— Uciszcie się, dobrzy ludzie! — wzywał Olint. Oddajcie mi te zwłoki, gdyż zmarły był wyznawcą Wielkiego Stwórcy, a za to, że chciał odsłonić kuglarstwa i podstępy Arbacesa, padł z ręki tego sługi czarta!
Szmer zgrozy rozchodził się w tłumie, który otaczał martwa ciało Apaecidesa, omdlałego Glauka, Arbacesa, dumnie krzyżującego ręce na piersi i Olinta, wskazującego mordercę palcem w poświacie księżyca.
— Człowieku! — rzekł centurjon — czy zdajesz sobie sprawę z wagi swego oskarżenia, zwróconego przeciw tak dostojnej osobie? Bacz, jaka kara grozi ci oszczerstwo!
— Każcie mu przysiądz, że zmarły był wyznawcą nowej wiary! — podyktował złośliwie Arbaces.
— Tak! tak! niech przysięgnie na ten posąg Cybeli, najstarożytniejszą świętość Pompei! — ozwały się mnogie głosy. I kilkanaście rąk porwało go i parło ku posągowi, stojącemu przed kapliczką Cybeli o parę kroków stąd w świętym gaju.
— Puśćcie mnie, Bałwochwalcy! — wyrwał się